Czasem są święta. Dziś na przykład. Świętowanie oznacza dobre jedzenie – koniecznie słone i ostre, bo w pracy zjadłam pączka z różą, co wyczerpało mój słodki limit zarówno na ten, jak i na następny tydzień.
Wylądowaliśmy za czerwonym murem, na drewnianym podeście, pod starymi drzewami. O mieście przypominał tylko hałas. Jestem głęboko przekonana, że życie powinno tak wyglądać nie tylko od święta: złożyć zamówienie, czekając poczytać gazety. Poźniej spokojnie zjeść, porozmawiać o tym i owym, o minionych godzinach i nadchodzących dniach; najwięcej powiedzieć bez słów, mową ciała, a może jakimś jeszcze mniej uświadomionym językiem – takim, którego sens objawia się gdzieś głęboko w środku i jest chyba nie do zwerbalizowania. Wypić odrobinę wina. Wrócić do domu pieszo przez park i darować sobie robienie prania.
Wypić dwie herbaty. Napisać kilka zdań. Ani na chwilę nie zapomnieć o tym, co dręczy, ani przez moment nie przestać się cieszyć z tego, gdzie i jak się jest.